4/30/2008

Pojechaliśmy nad morze. Oczy połyskiwały nam jak ruchliwe małe rybki. Śmialiśmy się z dziwnie brzmiących napisów ulicznych, a nasz śmiech unosił się jak opary. Wchodziliśmy do zrujnowanych kamienic, po parapetach cicho łaziły koty. Głaskaliśmy je, a nasze ręce dotykały się pod ich brudną sierścią. Przez okna grały telewizory wyświetlając obcojęzyczne informacje o nieznanych politykach i pobliskich wypadkach. Usiedliśmy w kawiarni na wybrzeżu. Nie odzywaliśmy się do siebie.
Byliśmy skrępowani nawzajem swoją obecnością, szliśmy obok siebie jak nieznajomi, patrzyliśmy na starców wychodzących z kościołów, na dzieciaki biegnące za własnymi okrzykami, na wystawy sklepów, zaglądaliśmy w ślepe podwórka. Czuliśmy się tak samotni, jakby w tym miasteczku nie było już nikogo, jakby leżało w strefie wysiedlonej po jakiejś katastrofie. W upale kontury budynków były niewyraźne, słońce załamywało się na gałęziach. Szliśmy jak dziwna para kochanków, podobnych do siebie jak rodzeństwo.


znów pijemy do siebie. wystarcza nam to za wszystkie zagraniczne przygody, za taksówki w Marrakeshu, za pchli targ w Conacry, za faunę na Madagascarze, za niebieskie obozy kabilów, za ostrzeliwane kibuce i zapyziałe motele w Odessie.
zapraszam gości, słuchamy variete, podaję kakao w zakrętkach i okruszki na spodeczkach.
meluzyna idzie poczytać przed zaśnięciem czego nie robiła od lat. o tramwajach, które jeżdżą jak oświetlone pokoje i o czlowieku który miał dynię zamiast głowy.