10/31/2008
10/30/2008
Boris Vian, Umrę na raka rdzenia kręgowego
Umrę na raka rdzenia kręgowego
Zdarzy się to pewnego okropnego wieczoru
Jasnego, ciepłego, pachnącego, zmysłowego
Umrę na zepsucie
Pewnych mało znanych komórek
Umrę na nogę wyrwaną
Przez olbrzymiego szczura, który wylezie z olbrzymiej dziury
Zatnę się sto razy na śmierć
Spadnie na mnie niebo jak ciężka szyba
Umrę na wrzask
Od którego pękną mi uszy
Umrę na słabo widoczne rany
Zadane o drugiej nad ranem
Przez niepewnych i łysych zabójców
Umrę i nie zauważę
Że umieram, umrę
Zagrzebany w suchych ruinach
Pod milionem metrów zburzonej bawełny
Umrę utopiony w zużytym oleju
Pogardzany przez obojętne bestie
I, zaraz potem, przez bestie mi obojętne*
Umrę nagi, albo przyodziany w czerwone płótno
Albo zaszyty w worku z ostrzami brzytwy
Umrę być może zanim zdążę sobie
pomalować paznokcie u stóp
Z pełnymi łez rękami
Z pełnymi łez rękami
Umrę kiedy wyrwą mi
powieki w rozszalałym słońcu
Umrę kiedy będą mi sączyć
Okropności do ucha
Umrę na widok torturowanych dzieci
I zdziwionych pobladłych ludzi
Umrę toczony żywcem
Przez robaki, umrę
Ze związanymi rękami pod wodospadem
Umrę spalony w smutnym pożarze
Umrę trochę bardzo
Bez szaleństw ale chętnie
A potem kiedy będzie po wszystkim
Umrę
*tłum. Madzia Hrdina
10/29/2008
10/25/2008
10/23/2008
10/22/2008
z pamiętnika kury domowej
10/21/2008
10/20/2008
10/19/2008
A ja nie zmrużyłam dziś oka, bo czytałam kryminał!* I odgadłam zabójcę na punktowanym odcinku fabuły :) O siódmej rano podniosłam się rześko. Wszystko jest wtedy jaskrawsze.
*) "Całując ul" robi z latami 50tymi to co "The Virgin Suicides" robi z latami 70tymi.
10/18/2008
10/17/2008
W mieszkaniu Szymona było jasno, w powietrzu unosił się kurz i kilka świeżych zapachów. Kawa, farba malarska, papierosy. Nie było gazet, papierów, popielniczek, rachunków, domowej koszuli na krześle. Żadnego śladu aktualności.
Mieszkanie było wystawne. „Nie wiem z czego ojciec żyje. Nie może zarabiać aż tyle z rent i szmuglowania kawioru”- powiedziała Anna. Jej ojciec z nonszalancją pobierał renty na dwa różne nazwiska, przewoził do Berlina tani kawior ze Wschodu i sprzedawał go pod ladą w arabskich restauracjach.
Anna usiadła przed laptopem i zapaliła papierosa. Na półeczce za nią stały flakony z lekami na raka.
- Ojciec pewnie uważa, że to egzotyczny kwiat rośnie mu w żołądku. Zamierza jechać do ekwadorskiego szamana. Wszędzie widzi swój nowy film” – Anna mówiła dosadnie, z ironią, która uważała za typowo żydowską cechę. Często powtarzała, że nikt tak zabawnie nie pisał o shoah jak Żydzi.
Szymon zachorował w wieku pięćdziesięciu pięciu lat, tak jak jego ojciec. Matka wyjechała w sześćdziesiątym ósmym roku z Polski i do końca życia w kolejkach, urzędach i wszystkich przegranych sprawach pokazywała swój numer z Auschwitz. Pokazała go też w żydowskim przedszkolu, kiedy nie chcieli tam przyjąć Anny, córki gojki. Potem Anna poszła do katolickiej szkoły z internatem. Do dziś pamiętała spis treści Starego Testamentu.
„Zobacz, tam leżą jakieś rzeczy ojca”. - powiedziała.
W kartonie obok łóżka znalazłyśmy notesy, nie wywołane klisze, stare dowody i legitymacje, kilka czarno-białych zdjęć. Szymon był dobrym fotografem. Starsza kobieta gotująca coś w oparach (matka), kilka upozowanych aktorek (byłe kochanki). Notatniki Szymona były pisane po polsku, francusku i angielsku. „Cholerny kosmopolita” – burknęła Anna.
„Czuję wstyd, ciągłą niechęć do siebie” – pisał Szymon. Anna wertowała kartki tak jak się głaszcze cudzego psa.